Wchodzę do pokoju, rzucam okiem na stół, drżę. Drżą mi dłonie, drży mi serce, nawet jakby mózg zdawał się drgać w okolicach płatu czołowego. Cały jestem drżeniem.
Bałagan na stole nie pozwala mi się skupić. Mam do ogarnięcia więcej niż jedną sprawę, do obrobienia więcej niż jedno zdjęcie, do napisania więcej niż jednego maila. Stół nie pozwala mi jednak ogarniać, obrabiać, pisać. Drżę tak długo, jak nie zapanuje na nim pustka.
Muszę widzieć pustkę, muszę widzieć nic, żeby poczuć spokój.
Leki wrzucam pospiesznie na trzecią półkę od góry, na której nigdy nie zbiera się kurz. Inhalator chowam pod drewnianym stołem sprzed lat, który stoi stabilnie na czterech nogach niczym posąg, nie to co ja. Wełniane skarpety od góralskiej babuszki lądują w szafie z lustrem, a nieprzeczytane w całości gazety na kupce wstydu. Jeszcze nadejdą dla nich lepsze czasy, na pewno.
Przestrzeń oczyszczona, złudnie sterylna, bo przecież na jasnych panelach całkiem zgrabnie imitujących prawdziwe deski osadza się kurz. Niewidoczny, ale jednak jest. Tony kurzu, od którego kicham, ocierając nos chusteczką, która dodatkowo podrażnia zaczerwieniony już nos. No właśnie, to, że czegoś nie widać, nie znaczy, że tego nie ma.
Mojego drżenia też najczęściej nie widać. Uśmiecham się, wyciskam sztangę na klatę, odpisuję na maile, zarabiam pieniądze, biegam, podróżuję, kocham się, jem, czytam, oddycham, żyję.
Żyję i drżę.
Znasz to drżenie, prawda?