Hej, Mała, nadróbmy to razem

Hej, Ty, Mała, jak masz na imię i skąd się tu wzięłaś? Ja Cię chyba gdzieś już widziałem.

Nie, to nie jest tani podryw w klubie tętniącym sztucznie podbitym basem, gdzie barman sprawia wrażenie bardziej pijanego od gości, a mimo to tym bardziej wstawionym podaje wodę z glukozą, za którą ci płacą jak za szoty czystej i zamiast wrócić z gębą, jeszcze tego samego dnia dziękują, że uratował ich i tak mocno nadwyrężoną już pamięć.

No właśnie, ja już Cię chyba gdzieś widziałem, ale nie jestem pewny. Nie pamiętam. Majaczysz mi gdzieś w oddali, rozmywasz niczym ten urągający ludzkiej godności kibel, do którego próbowałem trafić, a z którego swoje kroki skierowałem prosto do szatni by dowiedzieć się, że mojej kurtki nie ma.

– Jak to, kurwa, nie ma?!

– Nie ma numerka, nie ma kurtki. Proste, nie?

Uśmiecha się zjadliwie ten wielki goryl o barach na pół klubu. Nie, on się nie uśmiecha, on śmieje mi się prosto w twarz, pluje niemal. To jest jego dzień. To jest ten moment, w którym może poczuć się lepszy, bardziej ważny. Najsmutniejsze, że tak w istocie jest.

Ten ów wielki goryl o barach na pół klubu i bicepsach napiętych tak, że zdają się wyłazić z mięsistego ciała, jest w tym momencie najważniejszy. Od niego zależy moje być albo nie być.

Być albo nie być zdrowym, a co za tym idzie, gotowym żeby jutro pójść do tego cholernego sądu, powiedzieć „dzień dobry” panom ochroniarzom, uśmiechnąć się przyjaźnie do pani w szatni, zapewnić klienta, że wszystko będzie dobrze, zaspokoić ego tej świętej trójcy siedzącej za stołem niczym Jezus na weselu w Kanie Galilejskiej, wywyższając ich do rangi Wysokiego Sądu, choć z wysokością mają tyle wspólnego, co Staszek z drugiej be, który kopcił jak smok za dzieciaka i nie urósł, mimo mleka zapijanego hektolitrami kosztem chuderlawych chłopczyków, oddających Staszkowi swoje kupony na pierwszej przerwie, żeby Staszek na kolejnej mógł odebrać nie jeden kartonik mleka, ale przynajmniej kartoników pięć.

Jak Staszek to robił, że pani Hela wydawała mu te kartoniki, do dzisiaj się zastanawiam. Widać Staszek sztukę retoryki opanował już jako 15-latek, podczas gdy mnie zajęło to kolejnych 10 lat, a i tak ze skutkiem różnym.

No więc przegrywam. Sąd powództwo oddala, kosztami procesu obciążając w całości stronę powodową. Jebał był to pies, kurwa – mówię do siebie, najciszej jak się da, żeby pan Michał nie usłyszał, bo przecież pan Michał usłyszeć ma coś zupełnie innego. Panie Michale, spokojnie, będziemy apelować – mówię do pana Michała i widzę, że pan Michał mi ufa. Chociaż on.

No więc przegrywam. Przegrałem wczoraj, gdy wielki goryl o barach na pół klubu skinął na drugiego wielkiego goryla z syndromem wstecznego zaniku szyi i opuściłem klub pod gorylim dozorem, szczęśliwie nie musząc schylać się po banana, przegrywam i dzisiaj, zakatarzony, zachrypnięty, skrywający obolałe ciało pod idealnie skrojonym garniturem z wielbłądziej wełny, koszulą z włoskim kołnierzykiem i nienagannie zawiązanym krawacie w orientalny wzór.

Dobrze, że nie zostawiłem telefonu w kieszeni kurtki, jak czasem mi się to zdarza. Nie miałbym nawet jak zadzwonić do pana Michała, bo w całej swojej biznesowej błyskotliwości nie zapisałem nigdzie numeru, polegając na niezawodnym zwykle flagowcu z amerykańskiego snu.

Flagowiec może i jest niezawodny, pod warunkiem jednak, że dzień wcześniej nie przepadnie razem z kurtką w jednym z łódzkich klubów, które tylko czekają na takich jak ja i setki innych spragnionych silniejszych doznań introwertyków, którzy na co dzień tracą wzrok, wczytując się w kolejne strony lepszej lub gorszej literatury, na przejściu dla pieszych spuszczają wzrok by za żadne skarby nie nawiązać choćby cienia przypadkowego kontaktu z osobą trzecią, a gdy przekroczą próg klubu, strzelą trzy szybkie i wpadną w transcendentalne zjawisko ni to tańca, ni to pokracznych ruchów niczym konwulsja po zażyciu, zamieniają się w bestię, która nie zna litości, a dla której granicą jest jedynie próg wytrzymałości organizmu. No i wielki goryl o barach na pół klubu.

Uściślając, gdybym nie zgubił tego cholernego numerka, wielki goryl o barach na pół klubu nadal patrzyłby na mnie z góry, ale przynajmniej wydałby moją kurtkę, ubrałbym się w nią przed wyjściem na zewnątrz, opatulił szalikiem w kratę, naciągnął czapkę-zwis na głowę i dopiero wtedy ruszył wahliwym krokiem w kierunku wskazanym przez aplikację działającą sprawnie na moim amerykańskim flagowcu.

Wyszło jak wyszło, nie ma co kopii kruszyć, ani tym bardziej ranić się nią w akcie samo ukarania niczym Zgredek ze stronic powieści mojej młodości. Nie po raz pierwszy i pewnie nie ostatni, choć z ręką na sercu muszę przyznać, że tak jak wczoraj nie zaszalałem już dawno. Im bardziej ludzie przypisują mi odpowiedzialność, tym bardziej lubię się zabawić. Nadrabiam. Co takiego i kiedy to zleciało, opowiem przy innej okazji.

Hej, Ty, Mała, Ty jesteś Marta, prawda? Hej, nie udawaj, że nie poznajesz, już wiem, jestem pewny, pamiętam. Marto, Martusio, Martunio, Marteczko, dobrze Cię widzieć! Nadróbmy to razem.

Słuchowisko

Zachęcam również do odsłuchu tego tekstu w wersji czytanej. To zaledwie 7 minut.

Subskrybuj słuchowisko tutaj (kliknij w logo):

Logo Spotify

Napisz kilka słów na temat słuchowiska i zostaw ocenę w aplikacji podcastowej.

Jeżeli podobał Ci się tekst, udostępnij go innym za pomocą poniższych przycisków.

Dziękuję za Twój czas!

Site Footer