O skokach narciarskich i Harrym Potterze

Sobota, dwunasty lutego, Kamil Stoch powstrzymuje się od płaczu w wywiadzie telewizyjnym po olimpijskim konkursie na dużej skoczni, a ja nie muszę powstrzymywać się od płaczu, bo nikt na mnie nie patrzy.

Wzruszam się jednak z innego powodu niż Kamil. Oglądam na YT najlepsze momenty w karierze skoczka z Zębu i ronię łzy. Zawsze poruszają mnie chwile sukcesów polskich sportowców, ale ze skokami narciarskimi jestem szczególnie związany.

Zapewne dlatego, że to dyscyplina, która towarzyszy mi od dzieciństwa, a Małyszomanii doświadczyłem na żywym organizmie. Można powiedzieć, że jestem pokoleniem Harrego Pottera i skoków narciarskich.

Pamiętam wyczekiwanie na kolejną książkę cyklu, osiedlową księgarnię, potajemny odbiór egzemplarza jeszcze przed oficjalną premierą i pamiętam cotygodniowe dmuchanie pod narty Adamowi, który leciał tam, gdzie inni dolecieć nie mogli, Apoloniusza Tajnera łapiącego się za głowę w geście niedowierzania, słynną rywalizację ze Schmittem, Hannawaldem i szwajcara, który choć przesympatyczny, to zabrał Adamowi olimpijskie złota.

Pamiętam również smutek związany z końcem kariery Adama i poczucie, że coś się skończyło. Pierwsze sukcesy Kamila nie były w stanie wyrugować tego smutku. Było jeszcze za wcześnie, potrzeba było czasu.

To przecież Adam Małysz był moim pierwszym bohaterem. Nie oglądałem ani Spidermana, ani Supermana. Liczył się tylko Adam. Do dzisiaj zresztą patrzy na mnie z fan-klubowego kubka, a Tata ma czapkę z daszkiem, za którą przeszliśmy z Dziadkiem pół Zakopanego, żeby później ślepić w mały telewizor postawiony na szafie z ubraniami w wynajmowanym pokoju podczas ferii zimowych, denerwując się, że znowu trzeba konkurs rozpoczynać od nowa, bo zmieniły się warunki wietrzne.

To były jeszcze czasy bez technologii, przeliczników punktowych za wiatr, ekranów full HD i smartfonów rozpraszających uwagę. Fajne czasy. Za dnia jeździło się na nartach po śmiesznie krótkim stoku w Zębie, po południu oglądało skoki narciarskie, a wieczorami grało w tysiąca lub jedynie przekładało karty przy tasowaniu, gdy starsi grali na poważnie. Kiedy to było…

Ach gdyby można było czasem tak na chwilę przenieść się w przeszłość, pobyć znów beztroskim dzieckiem i poczuć klimat tamtych lat. Dobrze, że są chociaż wspomnienia.

No właśnie, wspomnienia. O ile Adam Małysz jest dla mnie jednak głównie wspomnieniem, o tyle Kamil Stoch kimś bardziej tu i teraz. Adam to bohater z dzieciństwa, a Kamil? Hmmm… bohater to chyba zbyt duże słowo. Raczej wzór, przykład. Ciężkiej pracy, która prowadzi do sukcesu. Nieosiadania na laurach pomimo sukcesu, ale kultywowania tej ciężkiej pracy i uczynienia z niej sposobu na życie przy jednoczesnym zachowaniu radości i pasji.

Myślę, że sukcesy Kamila Stocha wzruszają mnie tak bardzo dlatego, że wpisują się w moje wartości. Ja też wierzę w pracę, która ma prowadzić do sukcesu. Ja też chcę i staram się nie osiadać na laurach i ja też chciałbym zachowywać radość z tego, co robię, nawet gdy wiąże się to z wyrzeczeniami, poświęceniem.

Pewnie dlatego, gdy Kamil leci daleko, wygrywa, wznosi ręce w geście triumfu, cieszy się, a komentator pięknie o tym sukcesie opowiada, wzruszam się i łzy napływają mi do oczu. Lubię wracać do tych chwil. To też mój sposób na gorsze dni, chwile zwątpienia i smutku.

Dzisiaj było mi smutno razem z Kamilem. Paradoks sportu. Czwarte miejsce na świecie, mimo trudności i przeciwności losu, a człowiek jest smutny. Wiem jednak, że to smutek chwilowy. Tak u Kamila, jak i u mnie. On ma piękne wspomnienia i ja mam piękne wspomnienia. Zostaną ze mną na zawsze i wiem, że będę o nich opowiadał moim dzieciom, ufając, że i one wybiorą drogę do spełnienia poprzez pracę, trud i wyrzeczenia.

Site Footer